piątek, 14 listopada 2014

Zmywarka

Czuję jakby moje ciało miało cztery nogi, cztery ręce i dwie głowy. Jestem po dwóch lampkach wina, no może szklankach, chyba dwóch. Okazuje się, że patrze na mojego męża, siedzącego przy komputarze. Wcina kolejny kawałek pizzy przygrzanej w mikrofalówce. Pizza zakupiona oczywiście w jednym z supermarketów, bo taniej, chociaż niezawsze lepszej jakości. Mój mąż czyta na forach komentarze o zmywarkach. Kupiliśmy własnie jedną i okazało się że jest problem. A początek historii jest następujący.

Mieszkamy u moich rodziców. Ja, mąż i dwoje naszych dzieci - chłopców :). Nie jest łatwo. Ciągle są kłótnie o drobne rzeczy. To, że niewywietrzone, że za ciepło, że za zimno, że za mokro (chociaż sex jest ok ;) ), że coś znowu. I tak też było z naczyniami, że ciągle ich jest za dużo w zlewie. Czego się dziwić. Przecież przy dwójce dzieci i czworgu dorosłych ludzi jest co zmywać. I w tym momencie miarka się przebrała i mój mąż zamówił przez internet zmywarkę. Nie jakąś tam najtańszą, żeby tylko była. Wybrał taką za połowę średniej krajowej brutto :). Nie podam marki, bo po co? Czekaliśmy na nią cztery dni, czyli trzy robocze i jedno święto niepodległośi, które byo we wtorek. W końcy kurier zadzwonił do drzwi. I przyjechała. Piękna i srebrna. Czysta i z mnóstwem styropianu, które już mój najmłodszy syn zdążył rozerwać na tysiąc drobniutkich wszędobylskich kuleczek. Stała na środku salonu, jak dziewica, która kusiła wszystkich aby przeżyli właśnie z nią swój pierszy raz. To nic, że ludzie w okolicy mają zmywarki już od ponad dziesięciu lat. Ale nasza jest wyjątwkowa. Pierwsza. Trzeb ją ugłaskać i delikatnie się z nią obchodzić. Żeby tylko działała.

Zaczęło się. Pierwsza instalacja. Okazało się oczywiście, że jest za daleko od odpływu. Tak się składa, że mieszkając z moimi rodzicami (po przeprowadzce z za drogiego na nasze możliwości mieszkania w mieście) nasza pralka znajduje się na idealnym miejscu dla zmywaki. Ale to nasza chluba. Była wymieniona na nową po tym jak nasza stara (nowa dwuletnia) pralka zaśmierdziała się na śmierć. Nie wiem co było tego powodem. Tak więc musieliśmy przedłużyć kable i rury do nowej zmywarki, żeby nie ruszać naszego "dziecka" z honorowego miejsta w kuchni. Najlepsze jest to, że przez rok nikt nie pokusił się o przymocowanie blatu nad pralką do ściany, aby naczynia stojące na nim podczas prania i wirowania nie zjeżdżały na suszarce do zlewu. Ale to już przeszłość. Dzisiaj mój mąż wraz z moim tatą dokonali cudu i blat został przymocowany jak należy. Pół centymetra nad pralką.

Położenie pralki i blatu nad nią kontrolowane. Czas na zmywarkę.

Odsunęliśmy dywan. Okazało się, że korniki wyżarły na środku kuchni niemałą dziurkę w deskach. Ale tak to jest z prawdziwym drewnem. Wole dziurę w podłodze, niż panelową tekturę pod stopami. Zmywarka stanęła niedaleko pralki, z powodów technicznych. Nigdzie indziej nie było na nią miejsca. Maż załatwił dłuższe rurki. Chiaciaż z jedną częścią miał problem, bo trzeba bylo kupić cały syfona za 40 zł, żeby otrzymać cypelek od odpływu zmywarki. ale jakoś ubłagał sprzedawcę o tą małą cząstkę. Załatwione. Teraz podłaczenie i mogę zadbać o skórę dłoni i malować paznokcie. Wszystko na dobrej drodze.

Zmywarka podłaczona. Wszystko pasuje.  Niestety instrukcja jest je kilku językach oprócz polskiego. Ale to nic. Znam angielki, jakoś to będzie. Czytam, rozumiem, tłumaczę, uruchamiamy sprzęt. Nie byłam tyko pewna jednego. Ale to nieważne. Program działa. Narazie bez naczyć, żeby nie zapeszyć, niech się przepłuka. Dwanaście minut, poszło. Wszystko gra. Chodzę po całym domu żeby znaleść coś do mycia. Tak się kurde składa, że przez moją matkę i napiętą sytuację porzadkową byłam skłonna rano umyć cały stos garów z poprzedniego dnia. Nie mogę nic uzbierać do mycia. Może kilka kubków, garnek, w którym gotowały się pierogi oraz kilka na siłę zebranych talerzy i sztućców. Włożone. Tabletka na swóim miejscu, sól wsypana (nie byłam pewna tylko tego, czy dobrze zrozumiałam z instrukcji). I dawaj! Play! To znaczy start! Jedzie. Coś słuchać. Czekałam na  trzęsienie podłogi i wszystkiego dookoło. A tutaj cichutko, delikatnie. Przerwsze "pranie" na 12 minut za nami. Otwieramy mokre wnątrze. Super. Działa.

Wkladam więc brudy do środka i naciskam play. Leci woda. Coś się dzieje. Nudzi się nam więc otwieram kupione wraz z solą i tabletkami do zmywarki półsłodkie czerwone wino, i nalewam do kubków. Bo po co brudzić kieliszki, jak następne mycie pewnie jutro lub lepiej za dwa dni (w końcu zmywarka ma miejsca na 14 kompletów naczyń, a nas jest tylko sześcioro). Pierze :). Siedzimy więc z mężem na ziemi i patrzymy, opowiadamy i smiejemy się, że jest 1:10 dla naszych, czyli przegrywamy. Godzina i dziesięć minut zostało do zakończenia zmywania. Przypomniało mi się, ze rodzice opowiadali mi kiedyś jak kupili pralę. Byli pionieramimi w bloku wśród sąsiadów, którzy przychodzili nakawę pooglądać, jak się to pierze. A teraz my siedzimy jak te głupki i patrzymy na blaszane drzwiczki od zmywarki. Mąż jednak nie pragnął uwiecznić tego na zdjęciu jako pamiątki dla potomnych więc przechodzę do dalszej części opowieści. Zmywarka grzeje, wszystko działa. Siedzimy na ziemi i patrzymy, Opowiadamy o mądrych rzeczach. Bo po winie o jakich można opowiadać jak nie o mądrych. Przypomniało mi się jak przedwczoraj podczas kąpieli wymyśliłam złotą myśl, której jeszcze żaden mądry filozof nie opublikował (albo o opublikowaniu jej jesze nie wiem) a brzmi ona tak: "Jedyną rzeczą, której możesz mieć ile chcesz jest wiedza". No i co? Mądre? :) Oczywiście, że tak. Trochę rozmawialiśmy z mężem, że nie do wszystkich się to odnosi, ale jednak jest to mądra myśl. Zmywarka nagle przestała zmywać i wyskoczył błąd. Chyba błąd, bo było to dokładnie godzinę przed zakończeniem zmywania. F 03. W internecie na forum znalazłam, że to jest błąd odnoście nagrzewania wody, Jednak grzałka bez zarzutu. Włączyliśmy więc ponownie płukanie. Tak jak na początku. Jednak to zakończyło się osiem minut przek zakończeniem programu. Tym razem bez błędu F 03. Nie wiem co jest grane. Nowy sprzęt i już nie działa. Znowu nasunęły się komentarze pod tytułem, że w tym kraju tak już jest, Kupujesz coś i nie działa, niczogo nie możesz być pewien. Za taką cenę powinno się tylko postawić sprzęt na wybranycm miejscu i otrzymać jeszcze jakiś prezent, że to w ogóle się tą rzecz zakupiło. Ale nie w Polsce. Tutaj trzeba walczyć na każdym kroku o życie, nawet z nową zmywarką. Dzwonimy więc na infolinię podaną na karcie gwarancyjnej. Okazuje się, ze dziaj można byłko tylko dzwonić do trzynastej. Jest już po dwudziestej drugiej, a jutro sobota, wiec chyba raczej niekt nie odbierze telefonu również przez weekend. 

Idę z mężem na górę. Może komputer wypełni naszą pustkę i niewiedzę na temat zmywarek. Jestem już nieco wstawiona, bo zawzwyczaj niewiele piję alkoholu, tym bardziej wina. Patrzę na niego jak przeglada strony i wcina pizzę z mikrofalówki. I wtedy mam fizyczne poczucie, że jego ciało jest moim ciałem. Zmywarka jest już na drugim planie dzisiejszego dnia. Ważne jest znowu to, że widzę coś poza materialnym światem i dobrze mi z tym. Powinniśmy częściej kupować psujące się sprzęty i częściej pić razem wino ;)

środa, 31 lipca 2013

Wytrwałość

Moje życie emocjonalne ciągle się waha pomiędzy błogim spokojem, rozluźnieniem i stabilnością, a między nerwami, krzykiem, pośpiechem. Czasami są sytuacje, w których nie wahałabym się rozwieść z mężem. Tak po prostu. Mam wrażenie, że kompletnie nie nadajemy na tych samych falach. Nie wiem jednak jak to jest, czy to kwestia w jakiej rodzinie zostałam wychowana, czy może to zależy od mojego charakteru, czy to po prostu miłość, ale zawsze po wielkiej kłótni, po której nie ma już co zbierać, zaczynam się zastanawiać i co dalej? A może jesli faktycznie sie rozejdę z meżem, to znajdę drugą połówkę? A może będę sama do końca życia? Co na to powiedzą dzieci? Co one czują? Czy bedzie im łatwo bez ojca? Czy ja w ogóle powinnam zadawać takie pytania? A co tak naprawde mysli mój mąż?
I to jest najtrudniejsze pytanie. Nie mam na niego odpowiedzi. Moge tylko się domyślać poprzez jego zachowanie, to co robi, to czego nie robi. Boje się rozwodu, tak szczerze. Możliwe, że boję się bardziej tego co zrobi moja rodzina, mam na myśli rodziców. Niestety czy stety jestem zmuszona z nimi mieszkać. Czuje się trochę jak nie u siebie w domu. Mam wrażenie, że ciągle chcą mnie kontrolować, pouczać, wychowywać. Niestety te czasy już dla nich mineły i niczego nie są w stanie zmienić, mimo, że chcą. Trochę tak jakby nie patrzyli na mnie jak na człowieka.
Nie chcę za dużo o tym pisać, bo to temat rzeka. Bardziej chciałam się skupić, na swoich emocjach. Pomalutku wugrzebuję się z dołka, w którym się znalazłam niedawno. Nie mam jednak podczas dnia czasu, żeby sie zastanawiać nad swoim rozwojem emocjonalnym. Po prostu żyję. Pracuje. Jem. Śpię. Mało sie bawię z dziećmi, zwalam to na zbyt małą kondycję i upały. Musze to poprawić. Powolutku staram się uporządkować plan dnia w taki sposób, aby mieć na wszystko czas. Muszę sobie zdać sprawę, które rzeczy sa ważne, które mniej. Wtedy bedę mogła zająć sie tym, co przyniesie jakieś efekty.
Kiedyś wydawało mi się, że po ślubie, albo w ogóle jesli się ma partnera, to wszystko będzie jak w bajce. Zawsze będzie ktoś, kto mi pomoże, zrozumie w trudnych chwilach, będzie wiedział czego pragnę. Jak na romantycznym filmie. Takich głupot nam natłukły te amerykańskie romansidła. Jednak po zderzeniu z rzeczywistością wszystko się zmienia. Nie tylko musiałam przyjąć do wiadomości, że ktoś ma jakieś wady, że muszę tolerować jego niedoskonałości, zaczynam widzieć jak odmienne było moje wyobrażenie o drugiej osobie, ale musiałam sobie także zdać sprawę, że tamta osoba przeżywa dokładnie to samo. Przecież ja też mam wady, których nawet ja sama nie jestem w stanie znieść. Ale trudno tak po prostu zmienić siebie w oku mgnienia. Muszę pracować nad tym ciężko. Wiem, że jeśli ja się poprawię, to druga połówka to doceni i też podąży za mną. Jesli nie, to znaczy, że nie jesteśmy sobie pisani.
Znowu wróciłam do punktu wyjścia w swoich rozważaniach.
Jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale za 3 osoby, może nawet za cztery. Nie moge tak po prostu zmienić czyjegoś życia swoim odejściem, ucieczką przed ta odpowiedzialnością, pozostawieniem wszystkiego dla własnej wygody. Bo przecież jakaż to ogromna ulga musiałaby być, kiedy możnaby znowu powrócić do życia jakie prowadziłam na studiach. Nie mówie o imprezach, ale o swobodzie. Byłabym lekka jak piórko, nie uwiązana obowiązkami, za wypłatę mogłabym sobie pozwolić na jakieś przyjemności, ciuchy, może lepsze auto na kredyt, stać by mnie było na to. Ale czy to by sprawiło, że będę szczęśliwa? Nie sądzę. Jest jeszcze druga opcja. Mogłabym zostawić męża, zabrać dzieci, i zacząć życie z kimś innym, kto by nie widział moich wad. Tak sobie to wyobrażam. Mielibysmy piękny dom, jeździlibyśmy na wakacje, jedlibyśmy razem śniadanie na tarasie. Wszystko byłoby idealne. Jednak jakie są na to szanse? A czy jak miałabym szanse teraz na takie życie to bym ją wykorzystała? Odpowiem od razu, że nie. Nie ma takiej opcji, w tym momencie nie przewiduję takiej rewolucji. Nie wiem czy w ogóle takie coś mogłoby mieć miejsce. A dlaczego? Przecież każda kobieta chciałaby mieć wszystko tak jak w przysłowiowej bajce. Tylko, że my nie żyjemy w bajce? Każdy ma jakieś swoje wady, problemy. Nawet ludzie, którzy teoretycznie mają wszystko, borykaja się z wiekszymi problememi niż my, małe boroczki. Tylko my nie jesteśmy w stanie ich dostrzec. Dlatego nie będę rzucać wszystkiego co mam, dla nierealnego łatwego życia. Nic nie dzieje się tak po prostu. Co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi. to jest fundamentalna zasada.
Żyję w Polsce, razem z mężem i dziećmi. Polska jak to Polska, nie daje szans normalnym uczciwym ludziom do normalnego, luźnego życia. Ciągle się walczy, w urzedach z wymalowanymi paniami w szpileczkach,  w hipermarketach o sotatnie sztuki z promocji i źle wypisane ceny przy produktach, w autobusach bez klimatyzacji o jeden świeży oddech, o zatankowanie kilku kropel paliwa więcej, żeby nie przekroczyć pełnej kwoty, którą mamy wyliczoną, o nie skrzywienie felg w samochodzie na ciagle niepołatanych jezdniach, o odłożenie w porę słuchawki, żeby ktoś jednak nas nie przekonal do przyjścia na spotkanie z cudownymi produktami. Można tak bez końca wyliczać.
Wiem doskonale, że za granicą wszystko jest łatwiejsze, wszystko tam się kieruje trochę innymi zasadami. Tak sobie to wyobrażam z opowiadań innych. Jednak jakie byłoby moje życie, gdybym zmusiła kogoś do mieszkania tam? Myślałam nad tym bardzo długo ostanio. Zawsze przecież chciałam wyjechać, w pogoni za chlebem. Tylko co dalej? Dlaczego nie miałabym się liczyć z tym, co czują inni? wiem, że powinnam być trochę egoistką, ale nie potrafiłabym iść po trupach do celu. Nie chciałabym przecież krzywdzić tych, z którymi chcę być szczęśliwa. Jesli oni sa szczęśliwi, to dlaczego ja nie jestem? Co powoduje, że nie moge po prostu żyć pełnią życia? Cały czas tylko szukam nowych możliwości, którędy by przemycić swoją wizję przyszłości naszej rodziny w innym łatwiejszym kraju.
Może to trochę brzmi, jakbym się poddała, zamknęła drzwi, które mogłyby mnie wyprowadzić z tej matni. Jednak ja widzę w tym inne szanse. Po prostu muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy będę szczęśliwa z moją rodziną? Bo to wiadome, że bez niej nie będę. Nie można kogoś, komu dobrze w pewnym miejscu, wyrwać tak po prostu z korzeniami, i zmusić go do życia w innym miejscu, jeśli on nigdy tego nie chciał. Wtedy to jest pewne, że wszystko runie. I zamiast łatwego życia, będzie totalne gówno.
Uważam się za inteligentną osobę. Pewnie każdy się za takiego uważa. No ale tak poważnie. Jeśli ja potrafię mieć trochę empatii w sobie, to mogę się dostosować do sytuacji tak, żeby nikogo nie ranić. Jestem człowiekiem, myślę, mam świadomość, potrafię analizować i wykorzystać zdobyte informacje. Mogę planować, zmieniać, uczyć się na błędach. Czy naprawdę nie mogę tak po prostu żyć i cieszyć się życiem z innymi, których kocham?

sobota, 13 kwietnia 2013

Zmiana myślenia


To niesamowite, że nie zdawałam sobie sprawy z tego kim jestem, jak żyję, jak chcę żyć, jaki mam w życiu cel. Cały czas wokół mnie gromadzili się ludzie, którym wszystko się udawało, nawet jeśli to były tylko małe rzeczy. Widziałam, ze idą do przodu, cieszą się z byle czego.
Zazdrościłam im. Ciągle miałam w głowie, że muszę do czegoś w życiu dojść. Nie wiem do czego. Po prostu do czegoś. Nikt mi nie powiedział nigdy co mam robić w życiu, kim mam być, mimo, że w kółko słyszałam rady odnośnie mojej przyszłości. Ale nie było to rady konstruktywne. Nikt mi nie dał przysłowiowej wędki, którą będę łowić ryby, tylko zawsze miałam wrażenie, że jest to odległy obraz ryby, którą muszę złowić żeby przeżyć, ale nigdy nie wiedziałam czym? To strasznie dołujące.
Prze długi czas, podczas chodzenia do szkoły podstawowej słyszałam: "Ucz się pilnie, pójdziesz na studia, znajdziesz super pracę, będziesz kimś, będziesz dużo zarabiać imieć wszystko, czego my nie mialiśmy". Niby dobra rada, ale czegos jej brakuje. Po co się uczyć pilnie wszystkiego, na egzaminach na konkretny kierunek studiów nie potrzeba piątek ze wszystkich przedmiotów, które obowiązywały w szkole. Poza tym, jaki niby kierunek studiów mam obrać? Jest ich tak dużo.
W końcu poszłam na studia. Nie na te, które chciałam, ale na te, które były blisko domu (dzięki radzie rodziców). Fakt, że nie było pieniędzy, ale dlaczego nie dostałam rady, żeby iść na studia zaoczne i pracować? Pewnie, że nie poradziłabym sobie, tak jakby tego chcieli moi rodzice. I w ten sposób zakończyło się moje marzenie o architekturze.
Rozpoczęłam erę marketingu, o którym nie miałam bladego pojęcia. Uczono nas czegoś, ale kompletnie nie wiedziałam po co. Nie mogłam jednak rzucić studiów, bo to oznaczałoby porażkę, to, że sobie nie radzę. Nie wolno przecież popełniać błędów, a zwłaszcza rzucać szkoły, to jest złe! A ja nie chcę być zła.
Patrząc teraz z perspektywy czasu, nie potrzebne mi były żadne rady, bo i tak nie wiedziałam co chcę w życiu robić. Tak mi sie wydaje. Teraz sięgając pamięcią wstecz, jakieś 25 lat, przypominam sobię, że chciałam zostać muzykiem. Może piosenkarką, może pianistką (to drugie poniękąd się spełniło). Wtedy dla naszych rodziców, dziadków, znajomych, takie marzenia były śmieszne, mało ważne, nierealne, bezsensowne. Nadal tak jest. Ale to nie o to chodzi.
Liczy się droga do marzeń. To podczas tej drogi robimy to co daje nam szczęście w życiu.
Przeczytałam kilka książek pani Beaty Pawlikowskiej. "W dżungli podświadomości" - pierwsza którą połknęłam jak pączka z lukrem w jedą chwilę,  idealnie trafia w sedno, na podstawie jej własnych doświadczeń z wielu lat. Polecam te książki każdej zakompleksionej duszy, która się zaplątała w łańcuchy samotności, braku szczęścia, bezsensownego życia. W trakcie czytania popłakałam się. Nie wiem dlaczego. Może po raz pierwszy w życiu ktoś mi powiedział, że mogę popełniać błędy?
Ups!? Jak to? I nie będę wtedy zła?
Chyba nie. Teraz mam uśmiech na twarzy, i aż marzę o tym, żeby zaczynać popełniać błędy. Ktoś zapyta, ale po co? Przecież można zapytać kogoś jak coś zrobić od razu dobrze.
Całe życie dostawałam gotowe odpowiedzi. I w moim przypadku to było złe! Przez to wyłączyło się moje myślenie, chęć zrobienia czegoś samodzielnie, a co za tym idzie, przestałam działać i robić cokolwiek. Tak zanurzyłam się w ciepłej kąpieli nicnierobienia, przygotowanej starannie przez innych. Ciężko z niej wyjść, ale z czasem woda robi się coraz zimniejsza i zaczyna doskwierać zimno każdej komórce mojego ciała. Powolna śmierć przez zamarznięcie, albo utonięcie.
Pobudka!
Muszę uporządkować swoje sprawy, pokolei, po jednej, ale do przodu. Znajdę priorytety, zajmę się czymś systematycznie, nie będę siedzieć przed telewizorem i oglądać kolejnego programu z serii "Jak zostać kimś".
Przecież jestem kimś. A co najważniejsze, nikt nie jest taki jak JA. Jestem wyjątkowa :)