środa, 31 lipca 2013

Wytrwałość

Moje życie emocjonalne ciągle się waha pomiędzy błogim spokojem, rozluźnieniem i stabilnością, a między nerwami, krzykiem, pośpiechem. Czasami są sytuacje, w których nie wahałabym się rozwieść z mężem. Tak po prostu. Mam wrażenie, że kompletnie nie nadajemy na tych samych falach. Nie wiem jednak jak to jest, czy to kwestia w jakiej rodzinie zostałam wychowana, czy może to zależy od mojego charakteru, czy to po prostu miłość, ale zawsze po wielkiej kłótni, po której nie ma już co zbierać, zaczynam się zastanawiać i co dalej? A może jesli faktycznie sie rozejdę z meżem, to znajdę drugą połówkę? A może będę sama do końca życia? Co na to powiedzą dzieci? Co one czują? Czy bedzie im łatwo bez ojca? Czy ja w ogóle powinnam zadawać takie pytania? A co tak naprawde mysli mój mąż?
I to jest najtrudniejsze pytanie. Nie mam na niego odpowiedzi. Moge tylko się domyślać poprzez jego zachowanie, to co robi, to czego nie robi. Boje się rozwodu, tak szczerze. Możliwe, że boję się bardziej tego co zrobi moja rodzina, mam na myśli rodziców. Niestety czy stety jestem zmuszona z nimi mieszkać. Czuje się trochę jak nie u siebie w domu. Mam wrażenie, że ciągle chcą mnie kontrolować, pouczać, wychowywać. Niestety te czasy już dla nich mineły i niczego nie są w stanie zmienić, mimo, że chcą. Trochę tak jakby nie patrzyli na mnie jak na człowieka.
Nie chcę za dużo o tym pisać, bo to temat rzeka. Bardziej chciałam się skupić, na swoich emocjach. Pomalutku wugrzebuję się z dołka, w którym się znalazłam niedawno. Nie mam jednak podczas dnia czasu, żeby sie zastanawiać nad swoim rozwojem emocjonalnym. Po prostu żyję. Pracuje. Jem. Śpię. Mało sie bawię z dziećmi, zwalam to na zbyt małą kondycję i upały. Musze to poprawić. Powolutku staram się uporządkować plan dnia w taki sposób, aby mieć na wszystko czas. Muszę sobie zdać sprawę, które rzeczy sa ważne, które mniej. Wtedy bedę mogła zająć sie tym, co przyniesie jakieś efekty.
Kiedyś wydawało mi się, że po ślubie, albo w ogóle jesli się ma partnera, to wszystko będzie jak w bajce. Zawsze będzie ktoś, kto mi pomoże, zrozumie w trudnych chwilach, będzie wiedział czego pragnę. Jak na romantycznym filmie. Takich głupot nam natłukły te amerykańskie romansidła. Jednak po zderzeniu z rzeczywistością wszystko się zmienia. Nie tylko musiałam przyjąć do wiadomości, że ktoś ma jakieś wady, że muszę tolerować jego niedoskonałości, zaczynam widzieć jak odmienne było moje wyobrażenie o drugiej osobie, ale musiałam sobie także zdać sprawę, że tamta osoba przeżywa dokładnie to samo. Przecież ja też mam wady, których nawet ja sama nie jestem w stanie znieść. Ale trudno tak po prostu zmienić siebie w oku mgnienia. Muszę pracować nad tym ciężko. Wiem, że jeśli ja się poprawię, to druga połówka to doceni i też podąży za mną. Jesli nie, to znaczy, że nie jesteśmy sobie pisani.
Znowu wróciłam do punktu wyjścia w swoich rozważaniach.
Jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale za 3 osoby, może nawet za cztery. Nie moge tak po prostu zmienić czyjegoś życia swoim odejściem, ucieczką przed ta odpowiedzialnością, pozostawieniem wszystkiego dla własnej wygody. Bo przecież jakaż to ogromna ulga musiałaby być, kiedy możnaby znowu powrócić do życia jakie prowadziłam na studiach. Nie mówie o imprezach, ale o swobodzie. Byłabym lekka jak piórko, nie uwiązana obowiązkami, za wypłatę mogłabym sobie pozwolić na jakieś przyjemności, ciuchy, może lepsze auto na kredyt, stać by mnie było na to. Ale czy to by sprawiło, że będę szczęśliwa? Nie sądzę. Jest jeszcze druga opcja. Mogłabym zostawić męża, zabrać dzieci, i zacząć życie z kimś innym, kto by nie widział moich wad. Tak sobie to wyobrażam. Mielibysmy piękny dom, jeździlibyśmy na wakacje, jedlibyśmy razem śniadanie na tarasie. Wszystko byłoby idealne. Jednak jakie są na to szanse? A czy jak miałabym szanse teraz na takie życie to bym ją wykorzystała? Odpowiem od razu, że nie. Nie ma takiej opcji, w tym momencie nie przewiduję takiej rewolucji. Nie wiem czy w ogóle takie coś mogłoby mieć miejsce. A dlaczego? Przecież każda kobieta chciałaby mieć wszystko tak jak w przysłowiowej bajce. Tylko, że my nie żyjemy w bajce? Każdy ma jakieś swoje wady, problemy. Nawet ludzie, którzy teoretycznie mają wszystko, borykaja się z wiekszymi problememi niż my, małe boroczki. Tylko my nie jesteśmy w stanie ich dostrzec. Dlatego nie będę rzucać wszystkiego co mam, dla nierealnego łatwego życia. Nic nie dzieje się tak po prostu. Co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi. to jest fundamentalna zasada.
Żyję w Polsce, razem z mężem i dziećmi. Polska jak to Polska, nie daje szans normalnym uczciwym ludziom do normalnego, luźnego życia. Ciągle się walczy, w urzedach z wymalowanymi paniami w szpileczkach,  w hipermarketach o sotatnie sztuki z promocji i źle wypisane ceny przy produktach, w autobusach bez klimatyzacji o jeden świeży oddech, o zatankowanie kilku kropel paliwa więcej, żeby nie przekroczyć pełnej kwoty, którą mamy wyliczoną, o nie skrzywienie felg w samochodzie na ciagle niepołatanych jezdniach, o odłożenie w porę słuchawki, żeby ktoś jednak nas nie przekonal do przyjścia na spotkanie z cudownymi produktami. Można tak bez końca wyliczać.
Wiem doskonale, że za granicą wszystko jest łatwiejsze, wszystko tam się kieruje trochę innymi zasadami. Tak sobie to wyobrażam z opowiadań innych. Jednak jakie byłoby moje życie, gdybym zmusiła kogoś do mieszkania tam? Myślałam nad tym bardzo długo ostanio. Zawsze przecież chciałam wyjechać, w pogoni za chlebem. Tylko co dalej? Dlaczego nie miałabym się liczyć z tym, co czują inni? wiem, że powinnam być trochę egoistką, ale nie potrafiłabym iść po trupach do celu. Nie chciałabym przecież krzywdzić tych, z którymi chcę być szczęśliwa. Jesli oni sa szczęśliwi, to dlaczego ja nie jestem? Co powoduje, że nie moge po prostu żyć pełnią życia? Cały czas tylko szukam nowych możliwości, którędy by przemycić swoją wizję przyszłości naszej rodziny w innym łatwiejszym kraju.
Może to trochę brzmi, jakbym się poddała, zamknęła drzwi, które mogłyby mnie wyprowadzić z tej matni. Jednak ja widzę w tym inne szanse. Po prostu muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy będę szczęśliwa z moją rodziną? Bo to wiadome, że bez niej nie będę. Nie można kogoś, komu dobrze w pewnym miejscu, wyrwać tak po prostu z korzeniami, i zmusić go do życia w innym miejscu, jeśli on nigdy tego nie chciał. Wtedy to jest pewne, że wszystko runie. I zamiast łatwego życia, będzie totalne gówno.
Uważam się za inteligentną osobę. Pewnie każdy się za takiego uważa. No ale tak poważnie. Jeśli ja potrafię mieć trochę empatii w sobie, to mogę się dostosować do sytuacji tak, żeby nikogo nie ranić. Jestem człowiekiem, myślę, mam świadomość, potrafię analizować i wykorzystać zdobyte informacje. Mogę planować, zmieniać, uczyć się na błędach. Czy naprawdę nie mogę tak po prostu żyć i cieszyć się życiem z innymi, których kocham?

sobota, 13 kwietnia 2013

Zmiana myślenia


To niesamowite, że nie zdawałam sobie sprawy z tego kim jestem, jak żyję, jak chcę żyć, jaki mam w życiu cel. Cały czas wokół mnie gromadzili się ludzie, którym wszystko się udawało, nawet jeśli to były tylko małe rzeczy. Widziałam, ze idą do przodu, cieszą się z byle czego.
Zazdrościłam im. Ciągle miałam w głowie, że muszę do czegoś w życiu dojść. Nie wiem do czego. Po prostu do czegoś. Nikt mi nie powiedział nigdy co mam robić w życiu, kim mam być, mimo, że w kółko słyszałam rady odnośnie mojej przyszłości. Ale nie było to rady konstruktywne. Nikt mi nie dał przysłowiowej wędki, którą będę łowić ryby, tylko zawsze miałam wrażenie, że jest to odległy obraz ryby, którą muszę złowić żeby przeżyć, ale nigdy nie wiedziałam czym? To strasznie dołujące.
Prze długi czas, podczas chodzenia do szkoły podstawowej słyszałam: "Ucz się pilnie, pójdziesz na studia, znajdziesz super pracę, będziesz kimś, będziesz dużo zarabiać imieć wszystko, czego my nie mialiśmy". Niby dobra rada, ale czegos jej brakuje. Po co się uczyć pilnie wszystkiego, na egzaminach na konkretny kierunek studiów nie potrzeba piątek ze wszystkich przedmiotów, które obowiązywały w szkole. Poza tym, jaki niby kierunek studiów mam obrać? Jest ich tak dużo.
W końcu poszłam na studia. Nie na te, które chciałam, ale na te, które były blisko domu (dzięki radzie rodziców). Fakt, że nie było pieniędzy, ale dlaczego nie dostałam rady, żeby iść na studia zaoczne i pracować? Pewnie, że nie poradziłabym sobie, tak jakby tego chcieli moi rodzice. I w ten sposób zakończyło się moje marzenie o architekturze.
Rozpoczęłam erę marketingu, o którym nie miałam bladego pojęcia. Uczono nas czegoś, ale kompletnie nie wiedziałam po co. Nie mogłam jednak rzucić studiów, bo to oznaczałoby porażkę, to, że sobie nie radzę. Nie wolno przecież popełniać błędów, a zwłaszcza rzucać szkoły, to jest złe! A ja nie chcę być zła.
Patrząc teraz z perspektywy czasu, nie potrzebne mi były żadne rady, bo i tak nie wiedziałam co chcę w życiu robić. Tak mi sie wydaje. Teraz sięgając pamięcią wstecz, jakieś 25 lat, przypominam sobię, że chciałam zostać muzykiem. Może piosenkarką, może pianistką (to drugie poniękąd się spełniło). Wtedy dla naszych rodziców, dziadków, znajomych, takie marzenia były śmieszne, mało ważne, nierealne, bezsensowne. Nadal tak jest. Ale to nie o to chodzi.
Liczy się droga do marzeń. To podczas tej drogi robimy to co daje nam szczęście w życiu.
Przeczytałam kilka książek pani Beaty Pawlikowskiej. "W dżungli podświadomości" - pierwsza którą połknęłam jak pączka z lukrem w jedą chwilę,  idealnie trafia w sedno, na podstawie jej własnych doświadczeń z wielu lat. Polecam te książki każdej zakompleksionej duszy, która się zaplątała w łańcuchy samotności, braku szczęścia, bezsensownego życia. W trakcie czytania popłakałam się. Nie wiem dlaczego. Może po raz pierwszy w życiu ktoś mi powiedział, że mogę popełniać błędy?
Ups!? Jak to? I nie będę wtedy zła?
Chyba nie. Teraz mam uśmiech na twarzy, i aż marzę o tym, żeby zaczynać popełniać błędy. Ktoś zapyta, ale po co? Przecież można zapytać kogoś jak coś zrobić od razu dobrze.
Całe życie dostawałam gotowe odpowiedzi. I w moim przypadku to było złe! Przez to wyłączyło się moje myślenie, chęć zrobienia czegoś samodzielnie, a co za tym idzie, przestałam działać i robić cokolwiek. Tak zanurzyłam się w ciepłej kąpieli nicnierobienia, przygotowanej starannie przez innych. Ciężko z niej wyjść, ale z czasem woda robi się coraz zimniejsza i zaczyna doskwierać zimno każdej komórce mojego ciała. Powolna śmierć przez zamarznięcie, albo utonięcie.
Pobudka!
Muszę uporządkować swoje sprawy, pokolei, po jednej, ale do przodu. Znajdę priorytety, zajmę się czymś systematycznie, nie będę siedzieć przed telewizorem i oglądać kolejnego programu z serii "Jak zostać kimś".
Przecież jestem kimś. A co najważniejsze, nikt nie jest taki jak JA. Jestem wyjątkowa :)